Witajcie, tytuł dzisiejszego posta nieprzypadkowy - ostatni poniedziałek dał nam w kość, jak dawno już żaden inny dzień.
Wracając z pracy dostałam telefon ze szkoły Weroniki, że miała wypadek... Zrobiło mi się niedobrze, serce zaczęło walić... Na szczęście szybko usłyszałam dalsze wyjaśnienia, że rozcięty łuk brwiowy, dużo krwi i paniki, że plaster przyklejony, ale chyba nie obędzie się bez szycia...
Wracając z pracy dostałam telefon ze szkoły Weroniki, że miała wypadek... Zrobiło mi się niedobrze, serce zaczęło walić... Na szczęście szybko usłyszałam dalsze wyjaśnienia, że rozcięty łuk brwiowy, dużo krwi i paniki, że plaster przyklejony, ale chyba nie obędzie się bez szycia...
Jak w amoku przybiegłam do szkoły. O stanie mojej córki nie będę pisać. Oprócz tego, że bolała ją rana, to była przede wszystkim przerażona wizją szpitala i zszywania, ja zresztą również... W domu, jakby tego było mało, od rana Paweł siedział z gorączkującym, rozpalonym Dominikiem. Krótka rozmowa, szybka decyzja, zamawiam taksówkę i jadę z Weroniką do szpitala dziecięcego na Litewską. Na miejscu okazuje się, że w szpitalu nie ma dzisiaj ostrego dyżuru i nikt nas nie przyjmie, nie obejrzy nawet rany.
Moja złość, bezsilność i znowu szybka decyzja - zamawiam znowu taksówkę i jedziemy z Weroniką do szpitala na Kopernika. Wchodzimy na izbę przyjęć, a tam chyba z 50 osób... Nie mając wyjścia rejestrujemy się i czekamy.
Czekamy, czekamy, co chwila przychodzi ktoś nowy, rodzice z dziećmi od noworodków po nastolatków... Zanim wejdziemy do gabinetu mijają prawie ... 3 godziny. Nie będę mówić, jak się czujemy... Szybkie oględziny lekarzy i decyzja, że szyją... Takiej paniki u mojej córki nie widziałam nigdy, ledwo zatrzymałam ją w gabinecie. Potem kilkanaście minut uspokajania jej, tłumaczenia, wyjaśniania, na szczęście przez sensownych, mających podejście do dzieci lekarzy. Przed szyciem konieczne było znieczulenie. I na tym etapie wymiękłam ja. Widząc igłę wbijającą się w czoło Weroniki zrobiło mi się słabo, potem cały zabieg zszywania spędziłam na siedząco z głową opuszczoną w dół, na pól omdlała...;) Po zszyciu zostałam przetransportowana na leżankę w celu odzyskania przytomności. Teraz sama się z tego śmieję, cała sytuacja wydaje mi się komiczna, ale wtedy do śmiechu mi nie było, wierzcie mi.. Wróciłyśmy wieczorem do domu wypompowane, a tu jeszcze gorączkujący Dominik spragniony przytulenia do mamy po całym dniu...
We wtorek okazało się, że Dominik ma znowu zapalenie oskrzeli, wysoko gorączkuje i kaszle. W związku z tym do końca tygodnia jestem na L4. Dominika inhalujemy, widzę niewielką poprawę, ale najgorzej jest w nocy, gdy męczy go kaszel. Czuję się wypompowana psychicznie i fizycznie. Boję się, że blizna Weroniki będzie widoczna, jest dość długa i przecina w poprzek łuk brwiowy. Moja córka rozcięła go sobie idąc szkolnym korytarzem, uderzając w krawędź ściany... W poniedziałek czeka nas zdjęcie szwów.
W związku z wypadkiem Weronika oczywiście nie chodzi do szkoły, ale za to przekonałyśmy się, jak miło jest mieć przyjaciół - jej koleżanki, mamy koleżanek, wychowawczyni dzwonią i pytają, czy wszystko ok, jak Weronika się czuje itd. Po szkole odwiedzają ją koleżanki przynosząc prezenty - paluszki, chipsy i naklejki:)) To naprawdę bardzo miłe i widzę, że mojej córce jest również miło z tego powodu.
I tak nam się zaczął ten tydzień nieszczęsny...
****
Za to w niedzielę fajnie spędziłam czas z Weroniką i Mikołajem. Mam już na tyle duże starsze dzieci, że mogę się z nimi wybrać na autobusową wyprawę po Warszawie, co też uczyniliśmy w niedzielę właśnie. Wybraliśmy się najpierw na drugi koniec Warszawy na Moczydło, podróż z licznymi przesiadkami, jazdą autobusem i tramwajem to dla nich spora atrakcja, bo rzadko jeżdżą komunikacją miejską. Fajnie było popatrzeć na nich, jak obserwują wszystko, jakie pytania zadają, co ich dziwi. Np. Mikołaj widząc dwóch lekko wstawionych panów kłócących się w autobusie i używających niecenzuralnych słów zapytał mnie: "Mamo, a po jakim języku oni mówią?" (czyt. w jakim języku oni mówią). Nie zrozumiał ani słowa z tego, co do siebie mówili...:)
Sam spacer i oglądanie bazarku na Moczydle załatwiliśmy szybko, bo było zimno, a mi nic nie wpadło w oko. Potem zabrałam moje dzieci na obiad. Na koniec było centrum handlowe, gdzie w Auchan wypatrzyłam takie oto cudne poduchy. Poniewaz cena była atrakcyjna, kupiłam dwie sztuki kwadratowe, jako siedziska na krzesła i jedną podłużną prostokątną, np. na fotel.
Poduchy leżały sobie gdzieś na bocznym regale, gdzie rzadko ktoś zagląda. Były jeszcze takie żółte, fioletowe i beżowe. Zdecydowałam się na niebieskie z myślą o kuchennych krzesłach.
Do kompletu w białe groszki kubek w niebieskie groszki za 5 zł:)
Po przejściach z początku tygodnia powoli wszystko dochodzi do normalności, na szczęście jeszcze weekend przed nami.
Pozdrawiam serdecznie!