Moja przyjaciółka S. z miasta Sz., z którą razem studiowałysmy i mieszkałyśmy razem przez kilka lat (pozdrawiam Cie Mary:) ), nazywała mnie czasami córką młynarza:) Było to wynikiem mojego umiłowania, szczególnie w okresie wiosenno - letnim, do białych, jasnych ubrań. Zresztą tak mi pozostało do dzisiaj. Mam oczywiście w swojej szafie ciemne rzeczy, nawet letnie, ale zdecydowanie rzadziej je noszę, no i jest ich mniej. Podobnie jest z kolorami w moim mieszkaniu. Biel, pastele, rozbielone drewno, to jest to, co lubię najbardziej i w takich wnętrzach czuję sie dobrze. Mogą to być odcienie kremowego, jasnoróżowego czy błękitu, w kratkę, w paski lub w kwiaty. Ważne, żeby było jasno i pastelowo:)
Oczywiście, jak widać poniżej, miałam również okres zachwytu żółtościami i pomarańczami. Jest też coś w tych kolorach, szczególnie w połączeniu z kroplą czerwieni. Są ciepłe, energetyzujące, ładnie wyglądają z jasnymi dodatkami. Ale też na dłuższą metę są męczące dla oka. W takich odcieniach urządziłam na początku nasze mieszkanie, no i mieliśmy przez jakiś czas całą gamę kolorów od żółtego po czerwony. Jak teraz oglądam stare zdjęcia, to czasami najdzie mnie tęsknota za kolorowymi ścianami, ale tylko na chwilę:)